Wyprawa do Nowej Zelandii miała obfitować we włóczenie się po górach. Plany były ambitne, ale życie troszkę zweryfikowało. Opady śniegu przyszły około miesiąca wcześniej niż zazwyczaj. Jak nie śnieg to wichury i zacinający deszcz. Wychodzenie w wysokie góry w takich warunkach nie było zbyt mądre i bezpieczne, trzeba było się trzymać dolin. Oczywiście nie mam żadnych powodów do narzekań, fantastycznie spędziłem pierwsze dwa tygodnie, ale brakowało kropki nad i. Brakowało mi kilkudniowych włóczęg, brakowało przebywania z dala od cywilizacji. Pozostał tydzień do końca, koniecznie musiałem coś z tym zrobić.
Prognozy pogody były bardzo niepokojące. Cały tydzień deszczu, cały tydzień mrozów, cały tydzień zerowej widoczności. Pogoda sprzyjała siedzeniu w pubie, jednak mnie to nie do końca satysfakcjonuje. W pubie mogę siedzieć we Wrocławiu, mój portfel na pewno by się ucieszył z takiego rozwiązania. Trzeba było koniecznie gdzieś się ruszyć. Trzeba było olać prognozy i wyjść na trasę.
Po przejściu Routeburn Track i włóczeniu się w okolicy Te Anau, wróciłem autostopem do swojej bazy wypadowej – Queenstown. Stąd miałem miałem mieć lot powrotny, więc nie chciałem się zbytnio oddalać. Trzeba było szukać sensownych wycieczek w okolicy, a przyznać trzeba, że okolica obfituje w dziesiątki szlaków. Znaleźć można tutaj dosłownie wszystko, od kilkuminutowych spacerów, przez całodniowe wycieczki, na kilkudniowych wyprawach kończąc. Chodzić można po dolinach, pagórkach, wysokich górach, wokół jezior, co się tylko wymarzy.
Mi po głowie cały czas kręcił się Milford Sound. Zatoka Milforda jest to zatoka przypominająca fiord, położona w zachodniej części kraju, w Parku Narodowym Fiordland. Jest to jedna z najpopularniejszych atrakcji Nowej Zelandii. Nie ma co się dziwić, wystarczy wpisać hasło w Google, a ujrzymy dziesiątki fantastycznych zdjęć. Nie może być jednak zbyt kolorowo i zawsze musi się znaleźć jakieś “ale”. Największym problemem jest niedostępność tego miejsca. Teoretycznie Queenstown jest najpopularniejszą bazą wypadową. Z Queenstown do zatoki mamy 70 km w linii prostej. Właśnie. “W linii prostej” jest tutaj kluczowe. Od wybrzeża dzielą nas wysokie góry. Nie można przez nie przejechać samochodem, trzeba objechać dookoła, a to już nie wygląda tak kolorowo. Trzeba przejechać około 300 km w jedną stronę. Teoretycznie można przenocować w połowie drogi (Te Anau), ale nadal jest to kawał drogi. Dotarcie tam bez samochodu to niezłe wyzwanie logistyczne. Przebycie autostopem 600 km w ciągu dnia jest całkiem niełatwą misją. Autobusy także odpadają. W dwie strony trzeba liczyć co najmniej 100 dolarów. Spanie na miejscu też nie jest najlepszym rozwiązaniem. W pobliżu nie ma praktycznie żadnej bazy noclegowej. Coś tam istnieje, ale za ogromne pieniądze. Rozbicie się na dziko też nie jest najlepszym rozwiązaniem, najzwyczajniej na świecie nie ma tam miejsca. Dodatkowo trzeba liczyć się z tym, że zmokniemy. I tutaj pojawia się kolejny problem. Milford Sound to jedno z najmokrzejszych (nie wiem czy takie słowo istnieje) miejsc na świecie. Średnio rocznie spada tutaj ponad 6 metrów deszczu, a pada tutaj około 300 dni w roku. O tej porze roku raczej ciężko trafić na widoki jak z folderów turystycznych.
Gdzieś tam się pogodziłem ze sobą, że tym razem raczej tam nie zawitam. A pomyśleć, że kończąc Routeburn Track byłem tylko 30 km od celu. Nie żebym płakał z tego powodu, do zobaczenia pozostały setki innych, fantastycznych miejsc, trzeba tylko odpowiednio wybrać. I tutaj po głowie zaczął mi się kręcić szlak Caples Track.
O Caples Track nigdy wcześniej nie słyszałem. Dowiedziałem się o nim kilka dni wcześniej. Chłopak, który podrzucił mnie z końca Routeburn do Te Anau coś tam wspominał, że jest to jego ulubiony szlak. Rozpoczęło się poszukiwanie. Okazało się, że szlak ten idzie równolegle do Routeburn Track, który opisałem we wcześniejszym wpisie. Zaczyna się także w pobliżu Glenorchy, a kończy niecałe 10 km od Divide. Wiele osób korzysta ze szlaku jako drogi powrotnej z Routeburn track. Wiem, same nazwy bez patrzenia na mapę niewiele mówią. Wiem też, że raczej nikomu nie chce się szukać tych punktów na mapie, ale obiecuję, że w przyszłości wstawię mapkę z zaznaczonymi miejscami o których mówię. Wracając do szlaku, wrócić z niego możemy albo ta samą trasą (co nie ma większego sensu), albo przez wspomniane Routeburn Track (które już przeszedłem, więc dla mnie też nie ma sensu), albo kolejnym szlakiem – Greenstone Track, albo dookoła drogą. Ja wybrałem opcję Greenstone.
Bliskość punktu Divide nie dawała mi spokoju. Jak już wspomniałem, z Divide do Milford Sound to tylko 30 km. Wcześniej nie udało się tam dotrzeć, byłem zbyt późno, ale może da się to lepiej zaplanować? No i tutaj pojawił się szatański plan. Już kilka sekund po pojawieniu się tej myśli, wiedziałem że uda się to zrobić. Plan miał wyglądać następująco: autostop z Queenstown do Kinloch -> przejście Caples Track (przez Mid Caples Track do McKellar Hut) -> dojście do Divide -> autostop do Milford Sound -> powrót do Divide i McKellar Hut -> przejście Greenstone Track -> powrót do Queenstown. Proste. Całość miała zająć co najmniej 5 dni. Zarówno Caples Track i Greenstone Track nie są tak popularne jak Great Walks, można na nich legalnie spać w namiocie. Można też wybrać schroniska z kategorii “serviced”. Koszt takiego noclegu to 15$. Poza Great Walks w całej Nowej Zelandii system działa podobnie. Najpierw należy udać się do biura DOC (Department of Conservation), zakupić odpowiednią ilość biletów za 5 lub 15 dolarów, a następnie zostawiamy te bilety na szlaku w schroniskach lub campingach. Czasem jest jakiś strażnik, czasem samoobsługa. Schroniska mają różne kategorie. Basic – są zupełnie darmowe, najczęściej rozpadająca się szopa z dwoma lub czterema materacem. Standard – te kosztują 5$ dolarów, najczęściej materace, jakiś tam piecyk i toi toi. Serviced – na wypasie, zaopatrzone w wodę, piec, węgiel, czasem kuchenki gazowe oraz toalety (koszt 15$). Ja miałem takie szczęście, że na dzień przed wyruszeniem udało mi się kupić 4 zielone bilety (15$ każdy) za 20$. Jakaś para Niemców opuszczała kraj, więc chcieli na szybko sprzedać. Mogłem spać zarówno pod namiotem jak i w schroniskach. Full wypas. Pora uzupełnić jedzenie, spakować książkę i ruszyć w drogę.
Dzień 1. Wczesna pobudka i uderzamy w trasę. Na całe szczęście padał delikatny deszcz. Dlaczego na szczęście ? Jak pada deszcz to łatwo się łapie autostopa. Do początku szlaku miałem trochę ponad 80 km. Na stopa czekałem jakieś 2 minuty. Zatrzymał się pierwszy “niechiński” samochód. Nie wiem jak to działa, ale nie ma tutaj większych szans na zabranie się z Chińczykami. Jest ich w Nowej Zelandii całkiem sporo, właściwie co drugi samochód. Najczęściej jeżdżą parami, ale nigdy się nie zatrzymują. Lokalni bardzo chętnie, turyści zachodni bardzo chętnie, Azjaci rzadko. Ja tym razem trafiłem na parę Amerykanów. Bardzo mi się podobało ich podejście. Przyjechali do Nowej Zelandii na 5 dni. Akurat mieli tydzień wolnego w pracy i wybrali właśnie Południową Wyspę. Mówili, że lepiej kilka dni niż wcale. Zgadzam się z tym w 100%. Często ludzie mówią, że nie ma sensu spędzić dobę w samolocie tylko po to żeby być tydzień na miejscu. Jednakże często dla tych samych ludzi, spędzenie dnia w samochodzie żeby wybrać się na majówkę do Włoch albo nad polskie morze jest już ok. Wracając do mojej wycieczki, Amerykanie jechali do Glenorchy, które jest w 1/3 drogi (to tutaj kręcono Isengard we Władcy Pierścieni). Na następną podwózkę nie musiałem długo czekać. Po kilku sekundach zatrzymała się dziewczyna z Francji, która jechała zdobyć Mount Alfred. Z parkingu pod Mount Alfred miałem jeszcze jakieś 40 km, ale mojej wybawicielce na tyle podobał się mój pomysł, że postanowiła podrzucić mnie pod samą trasę. Nie do końca się to udało. Przez drogę między Kinloch a Greenstone Station przepływa kilka strumyczków. W deszczowe dni przybierają one mocno na sile i stają się prawdziwymi potokami. Tuż za Kinloch trafiliśmy na na rzekę, której jej nisko zawieszony japoński samochód nie był w stanie pokonać. Od tego momentu musiałem iść na piechotę. Woda sięgała mi do kolan, więc już od samego początku łaziłem w mokrych butach. Do początku trasy miałem do przejścia kilkanaście kilometrów, ale była to bardzo ładna trasa, zdecydowanie warto zrobić sobie krótki spacerek.
Pierwszy dzień spaceru nie był wymagający. Jak już się udało dostać do parkingu, do schroniska pozostało około 10 km marszu. Szło się raczej po płaskim terenie. Troszkę przez las, troszkę wzdłuż rzeki, troszkę przez dolinę. Oczywiście co chwilę trzeba było przejść przez rzekę, więc można było zapomnieć o suchych butach. Pogoda się poprawiła, więc można było się delektować ładnymi widokami. Pierwszego dnia nie zamierzałem spać w schronisku, chciałem sobie rozbić gdzieś namiot. Przy tej trasie można to robić legalnie o ile nie rozbija się w dolinie. Dolina jest terenem prywatnym. Myśleliście, że w Polsce mamy patologię z góralami? Przy Nowe Zelandii to pikuś. Tutaj prawie wszystko jest terenem prywatnym. Wszędzie przy drodze płoty. Wchodzisz na szczyt, a tu 300 metrów od szczytu znak, że teren prywatny i dalej nie można. Wchodzisz do Parku Narodowego? Jakżeby inaczej. Teren prywatny. Ten szlak prowadzi głównie przez teren prywatny, więc trzeba uważać gdzie się rozbijasz albo mieć to gdzieś. Ja wybrałem to drugie. Znalazłem sobie suchy kawałek zieleni i postawiłem namiot. Dumny z siebie rozpakowałem jedzenie i palnik. Zabrałem się do roboty i trafiłem na niezły error. Nie sprawdziłem tego wcześniej, ale okazało się, że moja butla jest pusta. Co jak co, zimno można przetrwać, wodę się zdobędzie, mokrym można sobie być, ale nie dopuszczam takiej możliwości, że nie zjem kolacji. Szybko spakowałem namiot i pognałem do schroniska w nadziei, że kogoś spotkam. Chyba po raz pierwszy liczyłem na to, że spotkam kogoś na szlaku. Nie spotkałem. W ciągu całego dnia nie spotkałem żywej duszy. Wieczorem w schronisku nie spotkałem żywej duszy. Na szczęście w pudełku z rzeczami na wymianę ktoś zostawił trochę gazu. Zrobiłem sobie kolację, napaliłem w piecu, wyciągnąłem książkę i delektowałem się samotnością w środku gór.
Dzień 2. Rano czekał mnie bajeczny widok. Pogoda się poprawiła, przez nieliczne chmury przebijało się niebieskie niebo. Już w nocy można było spodziewać się, że to wbrew prognozom będzie dobry dzień. W nocy można było zobaczyć miliony gwiazd na niebie. Przyznam, że nigdzie na świecie nie widziałem tak wspaniałego nieba jak w Nowej Zelandii. Miliony gwiazd, droga mleczna widoczna gołym okiem, niebo tutaj wygląda jak na mocno podkręconych fotografiach. Nic tylko leżeć i oglądać, ale nie czas na leżenie. Trzeba ruszać w drogę. Drugiego dnia do przejścia około 25 km. Tutaj już czekała na nas malutka wspinaczka. Trzeba było wspiąć się na wysokość 1000 m. Z racji, że punk 0 stopni Celsjusza znajdował się na wysokości 700 metrów, można było spodziewać się śniegu. Tak też było. Na górze leżało około 20 centymetrów śniegu. Niekoniecznie trzeba było mieć odporne buty. Z racji, że kilka raz przechodziło się przez rzekę, stopy i tak były już mokre. Trochę śniegu nie robiło żadnej różnicy. Widoki za to robiły swoje. O Nowej Zelandii mówi się, że jest to kraj czterech pór roku. Można spotkać cztery pory roku w ciągu jednego dnia. Ten dzień był idealnym przykładem. Wiosenne zielone łąki, niebieskie letnie niebie, jesienne złote trawy oraz ośnieżone szczyty. Pogoda się zmieniała co chwilę, a mi to bardzo odpowiadało.
Po zejściu w dół trafiłem na wspaniały las. Żałuję, że nie mam dobrego aparatu. Żałuję, że jestem słabym fotografem. Trudno zrobić dobre zdjęcie lasu, mi ta sztuka się nie udała. Żałuję bo był to najładniejszy las jaki w życiu widziałem. Gęsty, cały porośnięty mchem, dziki, jak z książek Tolkiena. Z jednej strony chciało się przyspieszyć, żeby dojść do mety i zrobić sobie coś do jedzenia, z drugiej strony chciało się tam spędzić wieczność. Na szczęście była to już końcówka trasy, więc udało to się jakoś pogodzić. Znaki mówiły, że trzeba liczyć 7 godzin na przejście. Mi się to udało w sporo poniżej 5. Nie był to super wymagający odcinek. Można było się zmęczyć, ale w ramach rozsądku. Po raz kolejny na trasie nie spotkałem żywej duszy. To się zmieniło dopiero po dojściu do domku. W domku urzędowało sobie trzech myśliwych. Trzech myśliwych, którzy okazali się spoko ziomkami.
cdn.