W schronisku czekało na mnie trzech myśliwych. Warto wiedzieć, że polowania w Nowej Zelandii są dużo popularniejsze niż u nas. Budzą też dużo mniej kontrowersji społecznych. Właściwie to nie budzą żadnych kontrowersji. Mało tego, są bardzo mile widziane. Poluje się tutaj głównie na jelenie i sarny. Są to zwierzęta, które naturalnie nigdy nie występowały w Nowej Zelandii. Zostały przywiezione tutaj w drugiej połowie XIX wieku przez Europejczyków. Poza myśliwymi, zwierzęta te nie mają żadnych naturalnych wrogów. Ich populacja ciągle zwiększała się i zżerała rodzime lasy. To z kolei miało negatywny wpływ na lokalne ptactwo. Kiwi mają hopla na punkcie swej endemicznej fauny i flory, a ta sytuacja bardzo im się nie podobała. Jelenie zaczęto traktować jako szkodniki, które mają negatywny wpływ na środowisko i które należy wybić. Bardzo skutecznie realizują ten plan. O pozwolenie na polowanie tutaj bardzo łatwo. Wraz ze wzrostem ilość myśliwych, populacja jeleni sukcesywnie maleje. Sprawy mają się trochę inaczej jeśli chodzi o jelenie hodowlane. Co ciekawe, w tym kraju bardzo często można spotkać hodowle jeleni. Jest ich w całym kraju około 4 tys. a liczba zwierząt hodowanych zwierząt zbliżona do populacji kraju. Żyją sobie w zamkniętych terenach, hoduje się je dla mięsa. Ponad 80% mięsa trafia na eksport, głównie do Niemiec i USA. Przychody z eksportu to około 100 mln $ rocznie, całkiem sporo.
Wracając do moich myśliwych. Byli to emeryci, którzy przyjechali sobie w góry na kilka dni wakacji. W ciągu dnia chodzili na polowanie, wieczorem popijali whisky i łupali w karty. Typowy obraz Kiwi. Uśmiechnięci, z dużym poczuciem humoru, mieli gdzieś cały pędzący świat i przede wszystkim z dużym dystansem do siebie. Śmiali się z siebie, że ze swoim wyglądem mogliby grać orków w kolejnych częściach Władcy Pierścieni. Oczywiście byli porządnie przygotowani: cały sprzęt do gotowania, potężny zapas alkoholu, jedzenia wystarczająco dla całej armii. Takie All Inclusive w lesie. Gdy tylko zobaczyli, że wyciągam swoje wietnamskie zupki chińskie wybuchnęli śmiechem i zaprosili do siebie. Jak się tylko dowiedzieli, że jestem Polakiem, stałem się ich najlepszym kumplem na świecie. Panowie ci bardzo nie lubili Rosjan i Niemców. Chcąc nie chcąc, jako Polak stałem się ich bohaterem, stwierdzili że warto mnie ugościć należycie. Tak oto zaczęła się biesiada w lesie. Jeden z Orków zabrał się za smażenia dziczyzny. Był to jeleń upolowany tego samego dnia. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem tak dobre mięso. Do tego doszło whisky i partyjka w tysiąca. Bardzo ładna impreza. Ciężko było wstać następnego dnia.
Dzień 3. A następnego dnia wstać trzeba było bardzo wcześnie rano. Misja była całkiem sporym wyzwaniem. Trzeba było przejść przez góry 10 km do Divide (taki parking przy drodze, tutaj zaczyna się Routeburn Track). Z Divide trzeba było złapać stopa do Milford Sound. Spacer w Milford Sound i potem powrót tą samą drogą do McKellar Hut. Łącznie 20 km do przejścia i 60 km autostopem. Teoretycznie w razie gdyby mi się nie udało, z Divide mogłem podjechać autobusem. Tylko teoretycznie, 40$ za 30 km w jedną stronę to zdecydowanie za duża kwota. Wyruszyłem ze schroniska o 8 rano. Prawie całe 10 km idzie się przez las. Ten sam wspaniały las, który pokonałem dzień wcześniej. Po drodze trzeba przejść przez górę, ale nie jest ona zbyt trudna. O godzinie 10 byłem już przy drodze. Łapanie stopa, zajęło mi dokładnie 10 sekund. Pierwszy samochód, który przejeżdżał mnie zabrał. Była to starsza para z Paryża. Nie zdążyłem jeszcze zamknąć drzwi a już po pytanie czy mówię po Francusku. Typowo francuskie. Podróż zajęła 30 minut. Sama droga do Milford Sound robi wrażenie. Surowe skały, niedostępne miejsca, setki wodospadów i papugi alpejskie. Warto było przebyć tą trasę chociażby dla tych widoków.
A co z samym Milford Sound? W dużym skrócie: stanąłem na brzegu, stwierdziłem “ale gówno” i poszedłem napić się kawy i zjeść pizzę. Gdybym wydał na to 200$ byłbym baaardzo nieszczęśliwy. Pogoda tego dnia była wyjątkowo paskudna. Widoczność bardzo słaba, lał deszcz, nic przyjemnego. No dobra, kawa i pizza są zawsze przyjemne. Dla kawy i pizzy warto było przyjechać. Szybko wszamałem i pojechałem z powrotem. Przyznać trzeba, że tego dnia łapanie stopa szło mi bardzo dobrze. Po raz kolejny, zajęło mi to mniej niż minutę. Drugi przejeżdżający samochód zatrzymał się i mnie zabrał. To była chyba jedna z najfajniejszych przejażdżek. Zabrała mnie młoda para Francuzów, która podróżuje już 5 lat po całym świecie. Gdy tylko powiedziałem, że jestem z Polski zapytali czy w tym kraju z tragicznym jedzeniem nie brakuje mi bigosu. Trafili w punkt, ale nie było to trudne. Okazało się, że Polska to ich ulubiony kraj, polskie jedzenie smakuje im najbardziej i kiedy tylko mają chwilę wolnego to wpadają do Polski. Oczywiście wymieniliśmy się kontaktem i zaprosiłem ich do Wrocławia.
Myślałem, że cała wycieczka zajmie mi trochę więcej czasu. Myślałem, że zajmie mi dużo więcej czasu. Tymczasem o godzinie 14 byłem z powrotem w schronisku. Tego dnia myśliwi nigdzie nie wychodzili, zostało nam więcej czasu na biesiadowanie.
Dzień 4. Pora powoli wracać do cywilizacji. Tego dnia w planie miałem przejście między McKeller Hut a Greenstone Hut. Miał to być bardzo łatwy odcinek. To miało być tylko 18 km po w miarę płaskim terenie. Mogłem dłużej pospać, mogłem pospać prawie do południa. Tego poranka myśliwi też opuszczali domek, co oznaczało, że poprzedniego wieczoru trzeba było wypić całe zapasy. No w końcu mieli do zabrania ze sobą kilka jeleni, nie było miejsca na targanie alkoholu. Wypiliśmy rano po ostatnim piwku, zrobiłem wszystkim śniadanie i każdy poszedł w swoim kierunku. Dla mnie miał to być relaksujący spacer, bynajmniej taki nie był. Szlak prowadził przez dolinę między górami. Ostatnich kilka nocy cały czas lał deszcz, więc cała dolina była zalana. Kilkanaście kilometrów brodzenia w błocie, wodzie i czym się tylko dało. Kilka razy trzeba było przekroczyć rzekę, ale człowiek był już na tyle wymoczony, że nawet nie próbowało się przejść suchą stopą.
Odcinek między McKeller a Greenstone Hut należy już do szlaku Greenstone Track. Wg wielu jest to jeden z nudniejszych szlaków w okolicy. Owszem, nadal jest ładnie, jak to w całej Nowej Zelandii, ale faktycznie tyłka nie urywa. O ile Caples Track jest jednym z moich ulubionych, tak na Greenstone pewnie nieszybko wrócę. Największą atrakcją były wypatrywanie ptaków. Istnieje prawdopodobieństwo, że w okolicy żyje ptak Kokako. Nie żeby mnie jakoś ptaki interesowały, ale ten ptak jest jednym z najrzadszych ptaków na świecie. Właściwie to od kilku lat go nie widziano, nikt nie wie czy one jeszcze istnieją. Jeśli ktoś go znajdzie i wskaże lokalizację, może otrzymać 10000 dolarów nagrody. W tym momencie wszyscy stają się łowcami ptaków. No niestety nie znalazłem. Dzień minął bez większych emocji. O ile po raz kolejny na szlaku nie spotkałem żywej duszy, tak w schronisku było już kilka osób. Spotkałem czterech kolejnych myśliwych, Japończyka, który jest w delegacji i korzystając z dnia wolnego postanowił połowić ryby, parę, która pokonuje trasę Te Ararora (3 tys. km przez całą Nowa Zelandię), lokalnych emerytów, którzy się włóczą po lasach, Szweda, który w górach szuka odpowiedzi, która religia jest dla niego odpowiednia, dwie dziewczyny z Kanady, które myślały, że przejdą 100 km w ciągu dnia (przeszły 8) oraz strażniczkę Parku Narodowego. Ciekawe towarzystwo.
Dzień 5. To już ostatni dzień tej trasy. Nie wiem czemu ale naszła mnie ogromną ochota na hamburgera. Ktoś rzucił hasło Fergburger. Fergburger to najpopularniejsza burgerownia w Nowej Zelandii. CNN stwierdziło, że to najlepsze hamburgery na świecie. Wiele osób się z tym zgadza, ja zdecydowanie nie. Jestem w stanie wskazać co najmniej 5 miejsc we Wrocławiu gdzie można zjeść lepsze. Owszem, jak na syfiaste nowozelandzkie standardy jest pyszny, ale nie na tyle pyszny żeby stać w kolejce. Kiedy tylko przybyłem do Queenstown zastanawiałem się za czym stoi ta kolejka. Nieważne jaka pora dnia czy nocy, zawsze jest tam kilkadziesiąt osób. Czas oczekiwania to czasem około 2 godzin. Miałem ochotę na burgera ale nie aż tak bardzo. Na szczęście jest kilka innych miejsc gdzie można dostać praktycznie od ręki. Kierowany tą myślą pognałem przed siebie. Miałem do przejścia 8 km i udało to się zrobić w 1,5 h. Teoretycznie 8 km. Tyle było do parkingu, ten sam parking co na początku wycieczki, co oznacza, że ruch jest tam praktycznie zerowy. Nie licząc, że złapię stopa zacząłem iść w kierunku Queenstown. Dopiero po przejściu kolejnych 20 km nadjechał pierwszy samochód. Samochód, który zabrał mnie prosto do Queenstown.
To było bardzo udane 5 dni. Idealne na zakończenie wycieczki. Trasy nie były zbyt wymagające, ale sporo ponad 100 km trzeba było przejść. Można było się zmęczyć. Widoki były ładne, ale nie to mi się w tym najbardziej podobało. Najfajniejsze było to, że na szlakach nie spotykało się nikogo. Najfajniejsze było to, że nie było tam zasięgu, nie było prądu. Idealny reset przed powrotem do domu.