Indie nigdy nie były na mojej liście miejsc, które chcę zobaczyć. Mało tego, Indie zawsze był na liście miejsc, których nie chcę zobaczyć. Przyjmuję na klatę, byłem uprzedzony. Zawsze kojarzyło mi się z brudem, hałasem, syfem, natarczywymi ludźmi i czymś ogólnie mówiąc “ble”. Wycieczka potwierdziła moje obawy. Potwierdził się stereotyp wszechobecnego brudu i syfu. Mimo wszystko Indie potrafiły zaskoczyć mnie bardzo miło. Udało nam się dotrzeć do miejsc, które były zdecydowanie inne. Dzięki tym miejscom trochę zmieniłem swoje zdanie i teraz już wiem, że wrócę tam na pewno.
Jak to się w ogóle stało, że poleciałem do miejsca co do którego byłem uprzedzony ? Sprawa bardzo prosta. Ania, moja siostra, zawsze chciała zobaczyć Indie. Nie chciała tego zrobić sama, więc pewnego dnia padło pytanie “Jedziesz ze mną do Indii ?”. Jest to pytanie na które znam tylko jedną odpowiedź “Tak”. To był okres kiedy przeżywałem fascynację klipem Kalki – Varanasi, więc postawiłem warunek: “Jeśli pojedziemy do Varanasi to jadę z Tobą”. Kilka godzin po wypowiedzeniu tego zdania, w kieszeni mieliśmy bilety do Indii.
Chwilę przed wyjazdem poświęciliśmy jeden wieczór na wstępne zaplanowanie wycieczki. To było bardzo prowizoryczne. Ustaliliśmy, że lecimy do Dehli, potem jedziemy do Varanasi (olać Tadż Mahal), potem padło na Darjeeling a następnie na Himachal Pradesh i ciepłe źródełka w Kheer Gandze. Zastanawiacie się czym jest w ogóle Darjeeling ? Też nie miałem zielonego pojęcia. Ania była zdziwiona, że nie widziałem filmu “Pociąg do Darjeeling” autorstwa Wesa Andersona. Film bardzo dobry, polecam przed wyjazdem. Z tego właśnie pociągu słynie to miasto. Himalajska Kolej do Darjeeling znajduje się na liście UNESCO. Ludziom ogarniętym bardziej ode mnie Darjeeling powinno kojarzyć się z herbatą. To stąd pochodzi jedna z najpopularniejszych odmian herbay. Darjeeling znajduje się w Bengalu Zachodnim w Himalajach. Znajduje się na wysokości około 2100 mnpm.
Po strasznie męczących dniach w New Delhi i Varanasi w końcu przyszła pora na góry. O samym New Delhi i Varanasi pewnie też pojawi się wpis. Pobyt tam na pewno był ciekawym i fajnym doświadczeniem, ale przez wszechobecny hałas, bałagan i smród był na pewno doświadczeniem bardzo męczącym. Z Varanasi ruszyliśmy pociągiem. Pierwszy przejazd to wagon sypialny do Siliguri. Pociąg był bardzo wygodny. Można było się wyspać. Z Siliguri mieliśmy jechać wspomnianą Koleją Himalajską do samego końca. Kiedy jednak na miejscu próbowaliśmy kupić bilety, okazało się, że pociąg od kilku lat już nie jeździ. Mimo, że dalej istnieje w rozkładach to tory są już dawno rozmontowane. Nie wygląda na to, żeby mieli w najbliższym czasie nawet zastanawiać się nad przywróceniem trasy. Nie mając zbytniego wyboru poszliśmy szukać transportu. Jakoś nie do końca chcieliśmy cisnąć się w taksówkach dzielonych, zabraliśmy się więc prywatnym Jeepem. 70 km kosztowało jakieś 1500 rupii (około 70PLN). Całkiem fair cena. Nasz kierowca mieszkał w Darjeeling. Opowiadał dużo ciekawostek o okolicy, zabrał nas na obiad za 3 PLN i odwiózł pod sam guest house w Darjeeling. Sama droga do miasta była ciekawym doświadczeniem. W końcu można było poczuć świeżość. W końcu można było odpocząć. Góry rosły z każdym przejechanym kilometrem.
Do miasta dotarliśmy późniejszym wieczorem. Ugościł nas pewien słodziak, praktycznie w centrum miasta. Miejsce nazywało się chyba Mount Olive. Polecam. Tanio, czysto, dobre śniadania i słodziak właściciel. Z racji, że było już późno, napiliśmy się kieliszka wódki (mama kazała na bakterie), zapaliliśmy indyjskie przysmaki i poszliśmy spać. Rano planowaliśmy wstać i wejść na pobliskie Tiger Hill na wschód słońca. Jest to bardzo popularny punkt widokowy z którego przy dobrej pogodzie widać Kanczendzangę (8596 mnpm., trzeci najwyższy szczyt świata). Poranne słońce sprawia, że góra wręcz płonie. Widok rzekomo wciska w ziemię. Można tam także wjechać samochodem. Przed wschodem słońca, czasami tworzą się korki. Nam nie dane było zobaczyć :-). Każdy kto zna Chylów, wie że misja wstania wcześnie rano żeby zobaczyć wschód słońca to wręcz “Mission Impossible”. Ten kto tak twierdzi, nie myli się. Wstaliśmy koło 10 i spacerkiem wybraliśmy się na górę. Widoków nie było praktycznie żadnych. Wszystko było pokryte chmurami. Mimo wszystko to była bardzo fajna wycieczka. Na górkę się idzie przez niesamowity las. Mocno zielony, gęsty, mroczny i powiewający świeżością. Po smrodach dni poprzednich, płuca przeżywały renesans.
Po powrocie do miasta wybraliśmy się na wycieczkę w okoliczne pola herbaciane. Po raz kolejny, widok wspaniały. Pola herbaty wydają się nie mieć końca. Odwiedziliśmy także fabrykę herbaty. Obecnie to miejsce zrobione pod turystów, ale można było usłyszeć kilka ciekawostek na temat produkcji herbaty. Można było się poczęstować, można było sobie kupić mały zapas. Po wycieczce wybraliśmy się do lokalnego ogrodu w poszukiwaniu Czerwonych Pand i oczywiście na poszukiwanie szamy. Indyjskie jedzenie zasługuje na oddzielny artykuł. Na każdym rogu można było znaleźć coś dobrego. My upodobaliśmy sobie lokal na głównej ulicy centrum. Jedzenie było na tyle tanie i na tyle dobre, że później wracaliśmy tam dwa razy dziennie. Wielkie okna zza których widać było całe Darjeeling dodatkowo sprawiało, że nie chciało się stamtąd ruszać.
Po powrocie do hotelu klasyk: coś na odporność, coś na lepszy sen i kilka odcinków Przyjaciół.
Drugiego dnia wybraliśmy się na trekking w Himalajach. W okolicy bardzo popularne są kilkudniowe trekkingi w kierunku Kanczendzangi, w Parku Narodowym Singalila. Pierwszym miejscem noclegu są noclegownie w Tumling i Tonglu. My zrobiliśmy sobie jednodniową wycieczkę. Mieliśmy wejść z Maneybhanjyang do Tumling i przez Tonglu zejść do Dhotrey i wrócić w ciągu jednego dnia do Darjeeling. Biura podróży, które organizują takie jednodniowe wycieczki biorą około 150 USD za jedną osobę. My postanowiliśmy zorganizować to na własną rękę. Co prawda potrzebne jest pozwolenie na wejście do parku, ale łatwo to załatwić. Do samego Maneybhanjyang z Darjeeling dostaliśmy się jeepem-taxi. Można je znaleźć codziennie rano w centrum miasta. Takim jeepem jechało ponad 10 osób, więc bilety kosztowały tylko kilka złotych. To jakieś 25 km, ale jedzie się ponad 1,5 godziny. Na miejscu poszliśmy do urzędu się zameldować a następnie do biura Parku Narodowego po pozwolenie. Pozwolenie nie jest drogie, ale po parku nie można poruszać się bez przewodnika. Przewodnik kosztował około 40 PLN. Wynajęcie takiego przewodnika to raczej kwestia wspierania lokalnego społeczeństwa. Sama trasa jest raczej prosta i w teorii samemu można dobrze się odnaleźć. Na całe szczęście przewodnicy mają świadomość, że czasem są tylko 5. kołem u wozu i jeśli tylko zauważą, że wolimy iść sami, zachowują od nas bezpieczny dystans, zapewniając mimo wszystko odrobinę prywatności. Z Maneybhanjyang ruszyliśmy w górę. Po ostrym podejściu, nasz przewodnik zatrzymał nam stopa. Trafiło nam się na ciężarówkę, która jechała do jakiejś wioski po drodze. Oczywiście jazda ciężarówką, po dziurawych himalajskich ścieżkach jest sama w sobie nie lada atrakcją, nie zastanawialiśmy się nawet sekundy. Przejechaliśmy kilka kilometrów i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po drodze trzeba było jeszcze się zameldować, gdyż przechodziliśmy przez teren Nepalu. Po dotarciu na górę, przewodnik zaprowadził nas do miejsc gdzie można najeść się pysznego jedzenia i napić ciepłej herbaty.
Kiedy widoczność jest dobra, ze szczytu widać zarówno Kanczendzangę jak i Mount Everest. My nie widzieliśmy ani tego, ani tego. Nam się trafiła zła pogoda. Widoczność minimalna. Mimo wszechobecnych chmur warto było się tam wybrać. Mimo złej pogody, góry i tak robiły wrażenia. Byliśmy tam w listopadzie i na trasie nie spotkaliśmy praktycznie żadnych turystów. Tylko lokalni mieszkańcy, tylko charakterystyczne jeepy, które na terenach pozostały jeszcze po panowaniu brytyjskim. Po zejściu do Dhotrey przewodnik zorganizował tam taxi jeepa z powrotem do Darjeeling. Było to ciekawe przeżycie. W jeepie 7 osobowym jechało nas prawie 20. 4 osoby z przodu, 5 z tyłu, 5 w bagażniku, kilka na dachu i jedna osoba na drabince z tyłu samochodu.
Trzeci dzień w Darjeeling był dniem relaksu. Tego dnia mieliśmy szczęście. Po wyjściu z hotelu, naszym oczom ukazał się trzeci najwyższy szczyt świata. Robił ogromne wrażenie. Aż chciałoby się go zdobyć. Góra towarzyszyła nam w drodze na śniadanie. Oczywiście śniadanie we wspomnianej wcześniej restauracji. Po śniadaniu oczywiście kawka. Marzyła nam się europejska kawa, więc poszliśmy do darjeelinskiego Starbucksa. Kawa była europejska, ale kosztowała tyle co 2 obiady w Indiach. Mieliśmy wtedy do wyboru dwie opcje. Mogliśmy wybrać się przejażdżkę pociągiem dla którego przyjechaliśmy. Co prawda kolej do Darjeeling zlikwidowano, ale w samym mieście zostały jeszcze tory. Zostawiono też parowe lokomotywy, które przejeżdżając dumnie przez środek miasta, stanowią niemałą atrakcję dla turystów. Przejażdżka ta trwała tylko kilka minut a bilety były bardzo drogie, więc wybraliśmy się na spacer w kierunku wodospadów w Barbatia Rock Garden. Miejsce bardzo fajne, ale najlepsze w tym wszystkim było same dojście. Jest to kawałek drogi, ale warto się przejść. Pola herbaty cały czas zachwycają. Z powrotem można wrócić taxi, których przy ogrodzie nie brakuje.
Cały pobyt w Darjeeling mnie zachwycił. Można było pooddychać świeżym powietrzem, ludzie byli uprzejmi. Jak ktoś nas zaczepiał to raczej żeby pogadać niż coś nam wcisnąć. Nikt nie próbował naciągać. No i te widoki. Za takie miejsca pokochałem Indie i mimo, że moje zdanie na temat tego kraju się nie zmieniło, to są miejsca, które uwielbiam.
Po kilku dniach pobytu wróciliśmy do Siliguri, skąd mieliśmy samolot powrotny do New Delhi. Z New Delhi mieliśmy jechać do Himachal Pradesh z którego na pewno też pojawi się relacja. To drugie miejsce, które pokochałem. Same lotnisko w Siliguri było ciekawym obiektem, ale sami zobaczcie: