Sytuacja jest następująca. Mamy połowę roku 2018. Jest to całkiem udany rok. Za mną 13 tygodni urlopu, a w planach jeszcze Iran, Hiszpania i Jordania. Wydaje się niemożliwym wcisnąć kolejne wyjazdy, ale pojawia się nowa okazja. Wyobraź sobie, że Twoja dziewczyna odbywa dwumiesięczną podróż po Azji. Oczywiście chciałoby się dołączyć, ale perspektywa kolejnych 8 tygodni wakacji, mimo iż fantastyczna, raczej niemożliwa do zrealizowania. I tu pojawia się myśl “a może by tak dołączyć tylko na tydzień ?”.
Nie potrzebuję dodatkowych motywatorów. Wystarczy, że pojawia się taki pomysł i automatycznie zabieram się za szukanie tanich biletów. Zazwyczaj coś tam udaje się znaleźć. Udało się i tym razem. 1300 PLN za połączenie Warszawa – Kijów – Bangkok – Kijów – Warszawa, wraz z bagażem rejestrowanym i posiłkami na pokładzie, wydaje się całkiem OK okazją. Klamka zapadła. Lecę do Tajlandii. Większość osób uważa, że nie opłaca się lecieć na drugi koniec świata, tylko po to żeby spędzić tam 7 dni. Co najciekawsze, dla tych samych osób, wyjazd na tydzień do Chorwacji czy nad polskie morze wydaje się całkiem rozsądnym rozwiązaniem. Zastanówmy się szczerze. Czy 12 godzin spędzone w samochodzie jest lepszym rozwiązaniem niż 12 godzin spędzonych w samolocie by dostać się na koniec świata ? Bynajmniej. Uważam, że taki tygodniowy wyjazd jest świetną okazją do resetu i wypoczynku. Oczywistym jest, że nie zobaczymy nawet kilku procent z tego co warto zobaczyć, ale lepszy wróbel w ręku niż cietrzew na sęku.
Wyjazd ten był troszkę inny niż wszystkie do tej pory. Napakowani (Natalia z bratem Teodorem oraz, w tym przypadku, koleżanką Kingą) zaczęli swoją podróż w Malezji. Po Malezji przyszła kolej na Tajlandię oraz Kambodżę. Miałem do nich dołączyć tylko na tydzień, gdzieś podczas trasy. Oznaczało to, iż plan podróży był od razu gotowy, ja miałem się tylko podpiąć. Wyjątkowo nie musiałem niczego planować, niczego szukać. Mimo, iż uwielbiam to robić, wygodne dołączenie “na gotowca” ma swoje zalety. Nie trzeba mieć w głowie kolejnych kroków, można się skupić na odpoczynku i relaksowaniu.
Czy tydzień jest wystarczający na zobaczenie czegoś ciekawego ? Zdecydowanie. Ja zacząłem swoją podróż w Phuket. Z Phuket popłynęliśmy na rajskie, aczkolwiek delikatnie skomercjalizowane Phi Phi Island, następnie do Krabi, Khao Sok, kończąc na krótkim pobycie w Chiang Mai. To właśnie Khao Sok najbardziej zapadło mi w pamięci. Podobało mi się na tyle, iż postanowiłem się z Wami podzielić i namówić na odwiedzenie tego magicznego miejsca.
Park Narodowy Khao Sok został założony w 1920 roku i obejmuje obszar 740 km2. Obszar ten jest porośnięty przez rzekomo najstarszy las na świecie. Dżungla w terenie parku rośnie sobie od 160 milionów lat. Uroku dodają wszechobecne wapienne skały i góry. Niektóre z gór sięgają 1000 m.n.p.m. Ogromny wpływ na obecny wygląd parku miało wybudowanie tamy Rajjaprabha w 1982 i stworzenie ogromnego zbiornika retencyjnego. Zalanie około 200 km2 wodą zmieniło okolicę dość znacznie. W ten sposób powstało jezioro Cheow Lan Lake, które obecnie jest jednym z ładniejszych miejsc jakie miałem okazję zwiedzać. Nasz wypad do Khao Sok skupiał się na eksploatowaniu jeziora.
Pobyt zaczęliśmy od noclegu w Khao Sok w ośrodku Morning Mist Resort. Bardzo polecam to miejsce. Drewniane domki zaszyte na skraju dżungli stanowią idealne miejsce na kilkudniowy chillout. Mimo, iż sam ośrodek jest całkiem spory, dzięki gęstej roślinności i wszechobecnych odgłosach wydobywających się z dżungli, można poczuć się całkiem przytulnie i intymnie. Gdy do tego dołączymy relaks na basenie i kręcące się psiaki słodziaki, mamy przyjemne miejsce na nocleg (warto dodać, iż noc kosztowała około 20 PLN za osobę, całkiem dobra cena jak na warunki w których przyszło nam spać). W ośrodku tym można wykupić zorganizowaną wycieczkę nad jezioro Cheow Lan Lake.
Nie jestem fanem zorganizowanych wycieczek. Zazwyczaj wolę poszukać czegoś na własną rękę. W tym przypadku organizacja takiego wypadu na własną rękę jest całkiem trudna. Oczywiście można samemu wynająć przewodnika, łódkę, nocleg na jeziorze czy też ogarnąć jedzenie. W tym przypadku wychodzi to jednak drożej niż zorganizowany wyjazd. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na analizy i poszukiwania, dlatego zdecydowaliśmy się na wygodną wersję. Dwudniowa wycieczka do dżungli kosztowała 250 PLN. W cenie było pełne wyżywienie, transport busem do portu na jeziorze, trekking po dżungli, po jaskini oraz nocleg w domkach na środku jeziora. Ten nocleg to coś co podobało mi się w tej wycieczce najbardziej. 250 PLN jak na Tajlandię to całkiem niemałe pieniądze, ale uważam, że z punktu widzenia Europejczyka nie jest to ogromny koszt. Warto wydać te pieniądze. No ale zacznijmy od samego początku.
Cena 250 PLN jest ceną raczej nienegocjowalną. Wszystkie biura podróży / hotele / ośrodki oferują taką samą cenę. My kupując to w naszym ośrodku dostaliśmy bonus w postaci dodatkowego śniadania. Po śniadaniu podjechał po nas busik i pojechaliśmy do portu w pobliżu tamy. Nasz kierowca “Big Man” był mocno uśmiechniętym i sympatycznym Tajem. Okazało się, że był naszym przewodnikiem przez całość wycieczki. Podróż do tamy trwała grubo ponad godzinę. Po przybyciu na miejsce przesiedliśmy się w charakterystyczne łodzie z dziobem skierowanym ku niebu i udaliśmy się na rejs po jeziorze. Kolor wody w połączeniu z formami krasowymi wyrastającymi z wody robił wrażenie. Myślałem, że jestem nasycony widokami tego typu skał. Podczas wycieczki w Wietnamie mijałem ich tysiące. Myliłem się. Nadal robią na mnie wrażenie. Przez całe dwie godziny wycieczki, ciężko było oderwać wzrok od otaczającej nas natury. Pikanterii dodawały drzewa, których gołe korony wystawały ponad taflę wody.
Po dwóch godzinach dotarliśmy do osady na wodzie. Pokazano nam domki w których będziemy spać. Były to proste domki, pływające na platformach. Wyposażenie domku to materac do spania i bardzo prosta łazienka. Ośrodek w którym nocowaliśmy to takie pływające centrum dowodzenia. Można było tam zjeść całkiem dobry obiad, można było napić się alkoholu. Można było pływać kajakiem oraz kąpać się w czyściutkiej wodzie. Warto dodać, że cały czas ma się poczucie kameralności. Na jeziorze znajduje się kilka takich ośrodków. Zalew ten jest jednak na tyle ogromny, iż raczej nie widuje się innych turystów niż tych, którzy znajdowali się z nami na łodzi i którzy spali w tym samym ośrodku. Każdy rozjeżdża się w swoim kierunku a my mamy wrażenie, że jesteśmy sami pośród gór, lasów i wody. Po dotarciu mieliśmy trochę czasu dla siebie. Popływaliśmy kajakiem, zamoczyliśmy tyłki i udaliśmy się na obiad.
Po obiedzie kolejna część wycieczki. Popłynęliśmy na trekking w dżungli i eksplorowanie jaskini. Nie do końca wiedzieliśmy czego oczekiwać po takim trekkingu. Z jednej strony organizatorzy prosili o odpowiedni ubiór, miało się chodzić po szyję w wodzie. Proszono żeby uważać na pijawki. Proszono by nie oddalać się samemu do dżungli i zabrać ze sobą porządne latarki. Z drugiej strony była świadomość, że jest to wycieczka dla turystów. Mając w głowie obraz niemieckiego emeryty, raczej nie można było oczekiwać “hardcoru”. Tak też było w rzeczywistości. Wycieczka do dżungli była bardzo fajnym spacerem. Bardzo często przecinaliśmy rzekę, chodziliśmy w niej zanurzeni po pas. Taplaliśmy się w błocie i omijaliśmy obalone drzewa. Mimo wszystko nie było to super trudne. Każdy z czytających dałby rady.
Zwieńczeniem trekkingu w dżungli miało być zwiedzanie jaskini Nam Talu. Jest to 700 metrowa jaskinia w środku dżungli. Ponoć jej zwiedzanie jest ciekawym przeżyciem. Przedzieranie się przez wąską grotę po szyję w wodzie, w totalnej ciemności ze stadami nietoperzy nad głową wydaje się być ciekawym przeżyciem. Ponoć, bo nie niestety nie było dane nam tego przeżyć. Przewodnicy ostrzegali, że jesteśmy w końcu pory deszczowej i to czy uda nam się wejść do jaskini zależy od poziomu wody. W momencie kiedy poziom wody się podnosi, wyjście zostaje całkowicie odcięte. Wszyscy w głowie mają historię chłopaków z drużyny sportowej, którzy kilka tygodni temu utknęli w jednej z takich jaskiń. Nikt nie chciałby utknąć w podobny sposób. Jako, że poziom wody był całkiem wysoki, została podjęta decyzja, że nie wchodzimy. Tym razem trzeba było obejść się ze smakiem. Wróciliśmy do naszej łodzi i popłynęliśmy do chatek w których mieliśmy spać.
Wieczór to czas wolny. Była to część wycieczki, która podobał mi się najbardziej. Mimo, że w ośrodku było koło 50 osób, nadal można było poczuć się dziko. Spaliśmy na środku jeziora w środku dżungli. Nie było żadnej dostępnej sieci. Elektryczność też była bardzo ograniczona. Lubię tego typu odpoczynek. Można się zrelaksować. Można wypocząć. Nigdzie nie trzeba było pędzić. Sam nocleg na wodzie to coś za co zdecydowanie warto wydać te pieniądze.
Następny dzień zaczął się dosyć wcześnie. Kilka chwil po wschodzie słońca zabrano nas na swego rodzaju safari. Pływaliśmy wzdłuż brzegu w poszukiwaniu zwierząt. A zwierząt w tych lasach nie brakuje. Można się natknąć na małpy, można się natknąć na kobry. Kiedyś w tych lasach żyły tygrysy i pantery, nie wiadomo jednak czy te zwierzęta nadal tam występuje. Przed nami wszystkie ssaki się pochowały. Jedyne zwierzęta, które się nas nie bały to tropikalne ptaki oraz pijawki. Płynąc łodzią jedna z pijawek postanowiła się zadomowić na plecach Kingi. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo kiedy, w pewnym momencie zauważyliśmy pijawkę przyssaną do pleców z dwóch stron. Skubana była dosyć zwinna. Wyciągnąłem ją z pleców Kingi i zanim zdążyłem wyrzucić za burtę, ta już się przyssała do palca. Na szczęście udało się jej pozbyć. Brak innych zwierząt nie był dużym problemem. Jezioro o poranku było niesamowicie spokojne. Sam fakt pływania w takiej scenerii robił wrażenie.
Po śniadaniu zabrano nas w drogę powrotną. Po drodze zabrano nas do kolejnej jaskini, która nie było tak samo imponująca jak ta zaplanowana na pierwszy dzień. Była to mała grota nad brzegiem wody. Po jaskini zabrano nas jeszcze na najpopularniejszy punkt widokowy (formy krasowe wyrastające z wody). Część grupy porobiła sobie zdjęcia i wróciliśmy do portu w pobliżu tamy. Pozostała część dnia przeznaczona była na obiad i powrót do miejsca z którego wyjechaliśmy. Kolejny nocleg we wspomnianym Morning Mist i przyszła pora na kontynuację podróży.
Mimo, że pobyt w parku to tylko dwa dni, po powrocie byłem bardzo content. Myślę, że gdybyśmy wybrali się na jednodniowy rejs, czułbym pewien niedosyt. Nocleg na wodzie to coś co podobało mi się najbardziej. Faktem jest, iż najfajniej byłoby pływać samemu, bez pozostałych uczestników wycieczki, ale z racji, iż miejsce te nie jest najpopularniejszym punktem Tajlandii i tak nie mogliśmy narzekać na nadmiar ludzi.
Po wizycie w Parku Narodowym udaliśmy się do Chiang Mai, skąd miałem ruszyć w podróż powrotną. Oczywiście cały czas zazdroszczę ziomeczkom tego, że mogli tam zostać i że zostało im kolejne 3 tygodnie zwiedzania. Mimo wszystko i tak uważam, że warto było się tam wybrać nawet na tydzień. Jeśli kiedykolwiek pojawi się Wam dylemat czy warto lecieć tylko na chwilę na koniec świata, nie zastanawiajcie się. Kupujcie bilety, pakujcie plecaki i heja w drogę.
hej! Wycieczke wykupiliscie w Morning Mist Resort i pierwszy nocleg byl w dżungli, a dopiero drugi na wodzie?
LikeLike
Nocleg w Morning Mist nie był w pakiecie wycieczki. Spaliśmy tam tam czy siak. Sama wycieczka była dwudniowa z jednym noclegiem na wodzie. Potem po powrocie spędziliśmy jeszcze jedną noc w Morning Most.
LikeLike